Słów kilka o rozdziale, który dla Was tłumaczę.
Oddaję Wam pierwszą część rozdziału o marihuanie z książki Judith Grisel „Never Enough”. Tłumacząc ten kawałek byłam odrobinę przerażona, że Judy właściwie robi tu wszystko w celu przekonania czytelnika, że palenie zioła jest panaceum na wszystkie kłopoty egzystencjalne.
Proszę nie wyciągajcie pochopnych wniosków, poczekajcie. Dwa kolejne kawałki dadzą Wam szersze spojrzenie na rzeczywistość. Nie będę uchylać rąbka tajemnicy. Niech będzie suspens!
Never Enough: The Neuroscience And Experience Of Addiction, Judith Grisel, 2019
Gdyby rok cały był ciągiem świąt samych,
Zabawy ckliwą stałyby się pracą.
Lecz im są rzadsze, tem i pożądańsze, -
Z niezwykłych przygód największa przyjemność.
Nie chcę wałkować tego tematu, ale pod wieloma względami mój związek z tym narkotykiem był jednym z najczystszych i najwspanialszych związków w moim życiu. Od pierwszego haju po długi czas następujący po wypaleniu ostatniej fajki, kochałam marihuanę, jak najlepszą przyjaciółkę. I to nie jest przesada. Niektórzy stają się po niej senni, inni popadają w stany paranoi (bez wątpienia z powodu niefortunnej kombinacji neurobiologii i genetyki), ale dla mnie zioło było nieomal doskonałe. Jedną z moich ulubionych chwil był moment, krótko po odzyskaniu przytomności u progu nowego dnia, kiedy widząc przede mną przepastną beznadziejność życia, nagle zdawałam sobie sprawę – tak, jak nowożeńcy pełni podniecenia i nadziei sięgają do leżącego obok nich małżonka – że mogę się upalić. Kilka pierwszych sztachów było niezawodnym pocieszeniem, kiedy szary dym rzeczywistości rozwiewał się ukazując piękno i znaczenie codziennych spotkań. Moja kochanka i ja żyłyśmy w tajemnicy, ale jeśli chodzi o mnie, nic nie mogło nas rozdzielić.
Mówię to zupełnie serio. I mam sporo przykładów moich głupich, ryzykownych, czy samolubnych zachowań, które służyły utrzymaniu ciągłości dostaw. Pewnego razu podczas rzadkiego okresu suszy, postanowiłam zaradzić mojemu rosnącemu poczuciu niepokoju wybierając się na wycieczkę do Nickeltown (miejsca nazwanego tak, gdyż za 5 dolarów można było tam dostać kopertkę z ilością zioła wystarczającą na jeden, dwa jointy). Dla mnie to było trochę jak turystyczne zakupy na drogim bazarze; wiedziałam, że ze mnie zedrą, ale wychodziłam już ze skóry i cokolwiek było lepsze, niż nic. Przyjechawszy do mieszkania, łapczywie rozerwałam kopertę i znalazłam igły sosnowe. Byłam wściekła, wrzeszczałam i szalałam budząc moich współlokatorów (którzy zdecydowali się po prostu upić do snu), aż w końcu postanowiłam, że wrócę do miasta i wszystko wyprostuję! Miałam z dziewiętnaście albo dwadzieścia lat, brakowało mi zarówno defensywnych, jak ofensywnych zasobów, ale byłam oburzona i zdesperowana, więc pojechałam. Dotarłam po północy. Ulice były opustoszałe (teraz podejrzewam, że nic już nie zostało do sprzedania, ale w tamtym czasie nie byłam w stanie wyciągnąć tego wniosku i mogłam tylko przypuszczać, że ktoś się przede mną chowa). W każdym razie, zaparkowałam na skrzyżowaniu, włączyłam długie światła i nacisnęłam klakson. Mieszkańcy zaczęli krzyczeć z okien, a ja odwrzaskiwałam: “ODDAJCIE MI MOJE ZIOŁO!” Trwało to jakiś czas, aż kamienie i butelki nie podziurawiły mi samochodu. Wreszcie odjechałam, kipiąc i szlochając, pełna przemądrzałego gniewu, niezdolna do zauważenia czegokolwiek poza moją własną potrzebą. To doświadczenie nauczyło mnie, żeby zawsze mieć ukryty zapas towaru w razie awarii.
Ciąg dalszy nastąpi...
(tłumaczenie za zgodą wydawnictwa - Ewa Karolczak-Wawrzała)
Oddaję Wam pierwszą część rozdziału o marihuanie z książki Judith Grisel „Never Enough”. Tłumacząc ten kawałek byłam odrobinę przerażona, że Judy właściwie robi tu wszystko w celu przekonania czytelnika, że palenie zioła jest panaceum na wszystkie kłopoty egzystencjalne.
Proszę nie wyciągajcie pochopnych wniosków, poczekajcie. Dwa kolejne kawałki dadzą Wam szersze spojrzenie na rzeczywistość. Nie będę uchylać rąbka tajemnicy. Niech będzie suspens!
Never Enough: The Neuroscience And Experience Of Addiction, Judith Grisel, 2019
3. Istotny przykład: THC
Gdyby rok cały był ciągiem świąt samych,
Zabawy ckliwą stałyby się pracą.
Lecz im są rzadsze, tem i pożądańsze, -
Z niezwykłych przygód największa przyjemność.
William Szekspir, Henryk IV, Część 1
(tłumaczenie Placyd Jankowski)
(tłumaczenie Placyd Jankowski)
Ulubiony narkotyk
Od chwili, kiedy wypiłam wino w piwnicy u koleżanki, aż do momentu, kiedy stałam się czysta i trzeźwa, nie ominęłam żadnej okazji, żeby wziąć każdy możliwy narkotyk. Ludzie zwykle pytają o „ulubiony narkotyk”. Dla mnie to pojęcie niejednoznaczne. I ja i hordy mnie podobnych, będą ćpać dosłownie wszystko, zależnie od okoliczności. W rzeczywistości wybierałam wszystkie narkotyki, czasem seryjnie, a innym razem wszystkie na raz; nie byłam wybredna. Niektóre z moich wyborów były toksyczne, inne głupie, czy bezsensowne, a jeszcze inne świetne. Jednak, gdyby postawiono sprawę w taki sposób: „Jedziesz na bezludną wyspę, gdzie spędzisz resztę życia i możesz ze sobą zabrać tylko jedną substancję. Co to będzie za substancja?” Bez wahania wybrałabym nieograniczony zapas zioła (I trochę nasion, tak na wszelki wypadek). Koleżanka kiedyś skomentowała, że palę jednego lolka za drugim jak papierosy. I miała rację. Od cudownego, pierwszego porannego sztacha z bonga po ostatniego jointa wieczorem, uwielbiałam smak, zapach i fantastyczny efekt buforowania, oddzielający mnie od niechlujnych prób interakcji z ludźmi i wypełniania codziennych obowiązków, podczas gdy w tym samym czasie, zioło składało obietnice czegoś nowego i błyskotliwego w samym środku odpychającej teraźniejszości. Narkotyk był antidotum na nudę, sprawiał, że wszystko było ciekawsze, a czas i przestrzeń zachwycające, a nie zagrażające. Jako introwertyczka od urodzenia, lubiłam spędzać całe godziny upalona na plaży, szukając muszelek i słuchając rozbijających się fal, co zdawało mi się całkowicie absorbującym sposobem spędzania czasu.Nie chcę wałkować tego tematu, ale pod wieloma względami mój związek z tym narkotykiem był jednym z najczystszych i najwspanialszych związków w moim życiu. Od pierwszego haju po długi czas następujący po wypaleniu ostatniej fajki, kochałam marihuanę, jak najlepszą przyjaciółkę. I to nie jest przesada. Niektórzy stają się po niej senni, inni popadają w stany paranoi (bez wątpienia z powodu niefortunnej kombinacji neurobiologii i genetyki), ale dla mnie zioło było nieomal doskonałe. Jedną z moich ulubionych chwil był moment, krótko po odzyskaniu przytomności u progu nowego dnia, kiedy widząc przede mną przepastną beznadziejność życia, nagle zdawałam sobie sprawę – tak, jak nowożeńcy pełni podniecenia i nadziei sięgają do leżącego obok nich małżonka – że mogę się upalić. Kilka pierwszych sztachów było niezawodnym pocieszeniem, kiedy szary dym rzeczywistości rozwiewał się ukazując piękno i znaczenie codziennych spotkań. Moja kochanka i ja żyłyśmy w tajemnicy, ale jeśli chodzi o mnie, nic nie mogło nas rozdzielić.
Mówię to zupełnie serio. I mam sporo przykładów moich głupich, ryzykownych, czy samolubnych zachowań, które służyły utrzymaniu ciągłości dostaw. Pewnego razu podczas rzadkiego okresu suszy, postanowiłam zaradzić mojemu rosnącemu poczuciu niepokoju wybierając się na wycieczkę do Nickeltown (miejsca nazwanego tak, gdyż za 5 dolarów można było tam dostać kopertkę z ilością zioła wystarczającą na jeden, dwa jointy). Dla mnie to było trochę jak turystyczne zakupy na drogim bazarze; wiedziałam, że ze mnie zedrą, ale wychodziłam już ze skóry i cokolwiek było lepsze, niż nic. Przyjechawszy do mieszkania, łapczywie rozerwałam kopertę i znalazłam igły sosnowe. Byłam wściekła, wrzeszczałam i szalałam budząc moich współlokatorów (którzy zdecydowali się po prostu upić do snu), aż w końcu postanowiłam, że wrócę do miasta i wszystko wyprostuję! Miałam z dziewiętnaście albo dwadzieścia lat, brakowało mi zarówno defensywnych, jak ofensywnych zasobów, ale byłam oburzona i zdesperowana, więc pojechałam. Dotarłam po północy. Ulice były opustoszałe (teraz podejrzewam, że nic już nie zostało do sprzedania, ale w tamtym czasie nie byłam w stanie wyciągnąć tego wniosku i mogłam tylko przypuszczać, że ktoś się przede mną chowa). W każdym razie, zaparkowałam na skrzyżowaniu, włączyłam długie światła i nacisnęłam klakson. Mieszkańcy zaczęli krzyczeć z okien, a ja odwrzaskiwałam: “ODDAJCIE MI MOJE ZIOŁO!” Trwało to jakiś czas, aż kamienie i butelki nie podziurawiły mi samochodu. Wreszcie odjechałam, kipiąc i szlochając, pełna przemądrzałego gniewu, niezdolna do zauważenia czegokolwiek poza moją własną potrzebą. To doświadczenie nauczyło mnie, żeby zawsze mieć ukryty zapas towaru w razie awarii.
Ciąg dalszy nastąpi...
(tłumaczenie za zgodą wydawnictwa - Ewa Karolczak-Wawrzała)
Komentarze
Prześlij komentarz